Z życia parafii w Masansie
Comments : Off
Drodzy Przyjaciele
Kiedy 2 października samolot miał podchodzić do lądowania w Lusace, kapitan ogłosił, że temperatura wynosiła tam 34 stopnie Celsjusza. Jak na Zambię w tym czasie nic niezwykłego, bowiem miesiące październik i listopad to najcieplejszy czas w tej części Afryki.
W następnym tygodniu po przylocie pojechałem do Lusaki na serwis samochodu. Wracając kupiłem po drodze masło, a że był to bardzo ciepły dzień dowiozłem je do Masansy w stanie płynnym. Nie byłem tego świadomy i kiedy wyjmowałem je z samochodu, nawet trochę się rozlało. Wiedząc, jakie to może mieć skutki, kiedy ono zjełczeje, następnego dnia rano poprosiłem naszą gospodynię Panią Maureen o wyczyszczenie samochodu. Ona zaś z sumiennością i pracowitością afrykańskiej kobiety usunęła wszystkie pozostałości tak doskonale, że pomimo iż upłynęło już sporo czasu, żaden brzydki zapach nie powstał.
Po moim przyjeździe, ksiądz Zenon dał mi odpocząć po trudach podróży. Chociaż na pewno był zmęczony dwumiesięczną samotną pracą w Masansie, to jednak on pojechał w weekend na stacje, a ja odprawiałem w Masansie. Jedynie po niedzielnej Mszy odwiedziłem jedną z bliżej położonych naszych stacji, czyli Mapapę. Tylko jakieś dwanaście kilometrów od Masansy.
Pierwsza niedzielna Msza w Masansie była okazją do przywitania się z parafianami po ponad dwumiesięcznej nieobecności. Po ogłoszeniach poproszono mnie, abym stanął przed ołtarzem, a wszyscy obecni podchodzili, żeby się przywitać. Przy oczywiście śpiewie chóru, który w takich okolicznościach wita się na końcu. W sumie w czasie tej jednej Mszy trzy razy miałem okazję do uścisków ręki z parafianami. Pierwszy raz kiedy odbierałem dary w czasie Ofiarowania. Każdemu bowiem, który coś ofiarowuje trzeba podziękować przez uścisk ręki. Potem kiedy było wspomniane oficjalne powitanie przed błogosławieństwem. Na końcu zaś po Mszy świętej przed kościołem. W Zambii również kultywuje się ten zwyczaj, praktykowany w wielu krajach europejskich, jak na przykład w Anglii. Moim zdaniem bardzo miły i pożyteczny, choć zabiera sporo czasu. Ksiądz nie chowa się w zakrystii przed parafianami, ale ma okazję trochę dłużej z nimi pobyć. Poznać nie tylko ich twarze, ale zagadnąć o coś, czy nawet załatwić czasem jakąś sprawę. Nie trzeba nikogo szukać, kiedy ludzie sami przychodzą.
Wizyta w Mapapie, odbyłaby się bez szczególnej historii, gdyby nie jeden szczegół. Mianowicie, po zakończeniu Mszy i spotkania z radą tej stacji, podszedł do mnie przewodniczący zarządu stacji i poprosił o przybicie pieczątki parafialnej na kompletnie pustej stronie jakiegoś zeszytu, czyli „in blanco”. Może nie miałem okazji napisać o tym wcześniej, ale kiedy odwiedzamy stacje, zabieramy pieczątkę parafialną (każdy ma swoją), aby otrzymanie wszelkich raportów, czy skontrolowanie stanu przygotowania kandydatów do sakramentów, potwierdzić podpisem i pieczątką.
Pieczątka była im potrzebna, bowiem chcieli napisać list do właściciela jednej z bliższych farm, na której niektórzy z nich pracują, z prośbą o wsparcie zakupu blachy na dokończenie dachu na ich kaplicy. Oczywiście ubawiło mnie to setnie, ale trzeba było im wyjaśnić, że absolutnie nie stempluje się i podpisuje czegokolwiek w ciemno. Niech najpierw napiszą, poprawią błędy, a potem przyjdą i zobaczymy. Prostota naszych ludzi jest czasem bardzo rozczulająca.
Wyzwania jakie stawiają przed nami nasi parafianie nie zawsze są zabawne, a czasem wręcz mogą być bardzo drogie. Po ostatnio odprawionej Mszy w Old Mkushi poproszono mnie o odwiedzenie trzech chorych. Wsiedliśmy więc do samochodu z jednym z lokalnych liderów i kilkoma kobietami, które także towarzyszą nam przy odwiedzinach chorych. Nie ujechaliśmy daleko. Po przejechaniu niespełna kilometra droga zamieniła się w raczej wąską ścieżkę, a po chwili przeciął ją dość głęboki rów wyżłobiony przez wodę w czasie pory deszczowej. Wjechanie w niego byłoby dużym ryzykiem, bowiem mogłoby się skończyć utknięciem, a nawet zniszczeniem zawieszenia auta. Zapytałem, czy jest daleko do chorej, którą mieliśmy odwiedzić, a jako, że zapewniono mnie, że jest to bardzo blisko ruszyliśmy pieszo. Po kolejnych kilkuset metrach przekonałem się, że podjęta decyzja była bardzo dobra. Bowiem natrafiliśmy jeszcze dwukrotnie na takie miejsca, których pokonanie nawet terenowym samochodem byłyby ryzykowne. Nie mam bynajmniej pretensji do moich przewodników z tego powodu, że wybrali taką drogę. Jeśli bowiem oni poruszają się tam pieszo lub na rowerach, skąd mają wiedzieć, że dla takiego środka lokomocji jak samochód może to być niebezpieczne i w konsekwencji kosztowne.
Swoją drogą okazało się, że to „blisko” wcale nie było tak blisko. Cały spacer połączony z odwiedzinami dwóch chorych trwał ponad godzinę i to w palącym słońcu, jako że zbliżało się południe. Na szczęście do trzeciego z odwiedzanych chorych udało się dojechać pod sam dom.
Wyzwanie innego typu stanęło przede mną następnego dnia, kiedy odwiedzałem Chikupili. Wiedziałem że będzie tam chrzest kilku osób. Poinformowano nas bowiem o katechumenach już przygotowanych do przyjęcia sakramentu. Na miejscu okazało się, że dwoje z nich to małżeństwo. Normalna praktyka w takim przypadku jest taka, że razem z chrztem pobłogosławi się również ich małżeństwo. W konsekwencji mogą od razu przyjmować Komunię świętą. Do zawarcia sakramentu małżeństwa potrzebne jest zaś spisanie protokołu oraz wygłoszenie zapowiedzi, a to niestety nie zostało zrobione. Zawiedli tu niestety lokalni liderzy i katechista rejonowy, który przeprowadzał egzamin. Oni doskonale powinni byli wiedzieć, jakie warunki trzeba było w takim przypadku spełnić. Byłem więc zmuszony odmówić ochrzczenia tych dwojga. Wyszło na to, że ksiądz jest ten zły, bo oni przygotowali kandydatów, a ja ich nie ochrzciłem. Znaczy się tego małżeństwa, bo pozostali są już Dziećmi Bożymi.
Z darem modlitwy
Ks. Marek
SCROLL_TEXT