Z Zambii …… życie na misji
Comments : Off
Drodzy Przyjaciele
Obecna pora deszczowa nadal jest kapryśna. Bywa kilka dni z obfitym deszczem, a potem znowu kilka dni suszy tak, że nawet duże kałuże wysychają. Zresztą to ostatnie nie jest specjalnie dziwne, kiedy bowiem deszcz nie pada, temperatura zaraz się podnosi i to znacznie.
Ostania Środa Popielcowa, czyli w tym roku 26 lutego, to już był czwarty dzień bez deszczu. W godzinach porannych chmury zasłaniały co prawda każdy skrawek nieba, ale nie spadła nawet kropla deszczu. Około południa zaczęło się jednak przejaśniać. Kiedy o godzinie 15.30 wychodziłem do kościoła na niebie było już tylko kilka bielusieńkich chmur. Temperatura zaś wynosiła 26 stopni Celsjusza, czyli coś tak jak w Polsce w lipcu. Kiedy rozkoszowałem się tym ciepełkiem, przypomniało mi się, jak Polska zwykle wygląda w Środę Popielcową. Zimno, wilgotno, generalnie ponuro, tak jakby nawet pogoda chciała podkreślić, że wchodzimy w wielkopostny nastrój. Tu natomiast kompletne przeciwieństwo. Słoneczko i przyroda w pełnym rozkwicie, jak w Polsce w czasie letnich wakacji!
Ludzi w Środę Popielcową przyszło do kościoła dość sporo. Tak mniej więcej około połowy tego, co przychodzi w niedzielę. Zaskoczyli mnie czymś innym, mianowicie ilością przyjętych Komunii świętych. Można powiedzieć, że przyszła elita parafii.
Jak może pamiętacie, jakiś czas temu zastanawiałem się, czy w porze deszczowej będzie można dotrzeć do stacji znajdujących się po drugiej stronie rzeki Mkushi. Niestety najgorsze przewidywania się sprawdziły. Nie powstała nawet zapowiadana tymczasowa przeprawa przez rzekę, a właśnie w tamtym rejonie zaplanowaliśmy rozpoczęcie tegorocznych rekolekcji w piątek po Środzie Popielcowej. Byłem w stanie dojechać do Old Mkushi, ale zainteresowane stacje nie umiały mi zapewnić transportu po drugiej stronie, więc rekolekcje wielkopostne trzeba było tam anulować.
Szczególnie zależało mi na odwiedzeniu stacji Kanyensha, by zobaczyć, czy jest jakiś progres w budowie „Domku świętego Pawła”. Przykre, że trzeba to będzie odłożyć, aż do czasu, kiedy woda w rzece opadnie, bo na razie nic nie wskazuje, że jakaś przeprawa przez rzekę może powstać.
Ostatecznie zainaugurowaliśmy tegoroczne rekolekcje w piątek 6 marca w Lweo. Uczestniczyli w nich w sumie parafianie z trzech sąsiadujących ze sobą stacji. Zebrało się w sumie sporo ponad setka ludzi. Samych dzieci naliczono siedemdziesiąt. Generalnie wrażenie dobre, jedynie narzekać mogę na punktualność, bo zamiast zacząć o dziewiątej, zaczęliśmy godzinę później. Dlatego, kiedy kończyliśmy była już prawie godzina siedemnasta.
Na szczęście nie musiałem wracać do Masansy. Nocowałem w Lweo, a następnego dnia rano jechałem do Chikupili. Niestety i tam nie udało się rozpocząć rekolekcji o czasie. Z towarzyszącym mi katechistą byliśmy tam nawet już przed godziną dziewiątą, ale zastaliśmy parafian dopiero przygotowujących miejsce spotkania. W tej stacji od pewnego czasu nasi katolicy organizują niedzielne modlitwy w jednej z sal szkolnych, ponieważ kościół im się zawalił, a nowy jest w budowie. Jako że i tam zaproszeni byli parafianie z sąsiednich stacji, słusznie przewidywali, że sala szkolna będzie za mała, aby wszystkich pomieścić. Postanowili więc w środku budującego się kościoła wznieść konstrukcję na prowizoryczny dach i nakryć ją dużymi brezentowymi płachtami. Jako że W momencie naszego przybycia prace przy zadaszeniu były jeszcze na etapie dalekim od ukończenia, rekolekcje mogliśmy rozpocząć znowu po godzinie dziesiątej. Kiedy zaczynaliśmy, miejscowi byli w mniejszości, jako że ci, którzy byli zaangażowani przy dachu poszli się umyć i przebrać. Jednakże w sumie uczestniczyła w tych rekolekcjach prawie setka ludzi. Do Masansy dojechałem już sporo po godzinie dziewiętnastej.
W jednej z naszych stacji parafianie przygotowali obok kaplicy „konfesjonał” – czyli miejsce do spowiadania. Takie półokrągłe przepierzenie z trawy słoniowej, aby zapewnić pewną intymność spowiadającemu się. Chęci mieli dobre, ale kiedy tam przyjechałem było prawie samo południe, czyli słońce w zenicie i to coś w rodzaju płotka, choć wysokie na jakieś dwa metry, nie dawało ani kawałka cienia, co w przypadku mojej łysej czaszki jest niezmiernie potrzebne. W efekcie więc, tak jak zwykle spowiadałem pod niedalekim drzewem.
Jechałem gruntową drogą z trzema siostrami, dwie Zambijki i Polka. W pewnym momencie zobaczyliśmy przesuwającego się po drodze węża i to sporej wielkości, bo miał chyba z półtora metra długości. Czasem rzadko, bo rzadko, ale można takie obrazki spotkać. Te gady też szukają dla siebie jakiegoś lepszego miejsca, dlatego zdarza się im przemieszczać nawet po drogach, choć raczej unikają otwartych przestrzeni. Zambijki, które siedziały na tylnym siedzeniu, zaraz go dostrzegły i aż krzyknęły z wrażenia, a Polka, która siedziała z przodu nawet go nie zauważyła. Jaki stąd wniosek? Żeby rozpoznać jakieś niebezpieczeństwo, trzeba wiedzieć, jak ono wygląda. Swoją drogą, ile prawdopodobnie umyka nam rzeczy, których nie jesteśmy w stanie rozpoznać, bo ich nie znamy.
Z darem modlitwy.
Ks. Marek
SCROLL_TEXT