Jeśli zawitacie do Zambii w październiku nie będziecie mieli żadnych wątpliwości, że jesteście na kontynencie afrykańskim. Nie tylko ze względu na kolor skóry spotykanych tu ludzi, ale na temperaturę, która w tym czasie regularnie przekracza w południe 30 stopni Celsjusza. Jedynie poranki dają wytchnienie na bardzo krótki moment. Przed godziną 6.00, jest jeszcze rześko (czyli jakieś 23°C), ale półtorej godziny później czuje się nadchodzący upał. Wieczorami zaś ratunkiem jest weranda, bo w nagrzanym domu ciężko wysiedzieć. Jedno co wiąże się z tym ciepłem jest pozytywne. Wyprane wieczorem skarpetki, czy bielizna, wyschną nawet na oparciu krzesła. Rano można je założyć kompletnie suche. W ostatnią niedzielę około południa, chmury pokryły prawie całe niebo. Zapytałem więc jednego z parafian, czy to znak nadchodzącego deszczu. Na co odpowiedział, że wręcz przeciwnie, jeszcze większego ciepła.
Polscy misjonarze w Zambii ponieśli niepowetowaną stratę. W niedzielę 17 września zmarł ksiądz Marceli Prawica. Był on najdłużej pracującym w Zambii polskim misjonarzem Fidei Donum. Przybył tutaj w roku 1972 i prawie cały czas posługiwał w parafii Chingombe. Pierwszy raz spotkałem go w roku 2011, ale nie w Zambii, tylko w Czyżowicach – rodzinnej parafii księdza Zenona. Kiedy po moim powrocie z Zambii wybrałem się odwiedzić mamę księdza Zenona, on właśnie też ją odwiedzał.
Później był najczęściej spotykanym przeze mnie Polakiem w Zambii, bowiem przez Masansę wiedzie droga do Chingombe. Często więc jadąc, czy do Kabwe, czy z powrotem, zajeżdżał przed nasz dom. Bywało, że zatrzymywał się na noc.
Ksiądz Marceli to prawdziwa legenda polskich misjonarzy w Zambii. Słynął, na przykład z tego, że opony, czy dętki w jego samochodzie musiały być kompletnie zużyte, aby zdecydował się na wymianę. Pewnego wieczoru ktoś nieznajomy zawiadomił nas, że ksiądz Marceli utknął w buszu. Nie był w stanie już dętek zreperować. Miejsce, gdzie go to spotkało było poza zasięgiem telefonii komórkowej, ale nadarzył się na szczęście jakiś przejeżdżający kierowca, któremu ksiądz Marceli dał mój numer i ten nas zawiadomił. Mimo, że było już późno udało się kupić dwie dętki, a pracownik jednego z farmerów dostarczył zapasowe koło do Toyoty Land Cruiser’a i ruszyliśmy w kierunku Mboromy. W odległości ponad 80 kilometrów od Masansy zobaczyliśmy stojący na drodze samochód. Ksiądz Marceli siedział w szoferce z jedną z pracujących w Chingombe sióstr Służebniczek. Ludzie, których, jak to zwykle bywało, wiózł na pace samochodu, grzali się przy rozpalonym na poboczu ognisku, jako że akurat był chłodny czas. Do Masansy dotarliśmy dobrze po północy.
Nigdy nie widziałem go w innym obuwiu, jak tylko w plastykowych klapkach. Po części było to spowodowane cukrzycą, która atakowała mu stopy. Nawet na urlop do Polski mógł jechać tylko w takim czasie, żeby było możliwe tak opuścić samolot.
Ksiądz Marceli był człowiekiem wielkiego serca. Pewnego razu, w czasie rozmowy „wymsknęło” mi się, że pojadę ze strachem do Mkushi, aby zatankować samochód, bo z powodu jakiegoś nadprogramowego wyjazdu zużyłem więcej paliwa niż przewidywałem, a nic akurat nie mieliśmy w zapasie. Jego reakcja była natychmiastowa. Kazał przynieść pełny dwudziestolitrowy kanister diesla ze swojego samochodu i wlać go do mojego baku. Na nic zdały się protesty, że nie jest tak tragicznie, że może w ostateczności kilka litrów. Na dodatek jeszcze nie wziął ode mnie ani kwacha.
W połowie stycznia tego roku, Ksiądz Marceli po podleczeniu się w Polsce, wrócił do Zambii. Jak stwierdził nawet w wywiadzie dla „Niedzieli”, którego udzielił tuż przed odlotem – „Jedzie do Zambii, aby tam umrzeć”. Jednakże coś sprawiło, że na początku marca podjął decyzję powrotu do Polski. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!
Październik miesiąc różańcowy. Niedawno dzwoniłem wieczorem do jednego z naszych parafian, ale nie odebrał telefonu. Jakiś czas później posłał mi sms-a, że nie mógł odebrać, bo właśnie z całą rodziną odmawiali Różaniec. Odwiedzając znajomych księży Salezjanów spotkałem w ich klasztorze dwóch młodych wolontariuszy z Niemiec. Salezjanie mają zwyczaj, że każdego dnia wieczorem wspólnie odmawiają Różaniec spacerując wokół kościoła. W trakcie rozmowy okazało się, że ci młodzi Niemcy nie muszą odkrywać modlitwy różańcowej. W ich rodzinach październikowy Różaniec odmawiany wspólnie jest czymś najzupełniej oczywistym!!!
Niedawno zostałem zatrzymany na tak zwanym „road block” przez uzbrojonych w kałasznikowy żołnierzy. Takie kontrole, przeprowadzane najczęściej przez policjantów, tu się zdarzają. Zwykle nawet nie każą się zatrzymać, a wtedy poprosili nawet o okazanie prawa jazdy. Kiedy kontrolujący mi je oddawał, zapytał: „Jak się ma mój przyjaciel Robert?”. Przyznam się, że zdębiałem, bo akurat w Zambii nikogo o tym imieniu nie znam. Pytam więc, czy mnie z kimś nie pomylił, a on z uśmiechem mówi: „Robert Lewandowski”. Okazuje się, że nasz najlepszy piłkarz jest znamy i w Zambii. Skojarzyli go zaś ze mną, bo na samochodzie mam naklejkę „MIVA Polska”.