Kobiety z Grupy „Nazaret – święte miejsce” zorganizowały w Old Mkushi czterodniowe rekolekcje. Chciały, abym był z nimi już od czwartku, ale nie było to możliwe. Akurat wtedy mieliśmy w Kabwe dzień skupienia dla księży, połączony z Mszą w intencji zmarłych księży i sióstr zakonnych, którzy pracowali na terenie naszej diecezji. Z tej racji mogłem dojechać do nich dopiero w piątek. Było trochę pracy, bo zacząłem od katechezy o spowiedzi, a potem trzeba je było wszystkie wyspowiadać. Taki mamy zwyczaj, że w czasie rekolekcji dla grup, ci którzy nie mogą przystępować do spowiedzi, przychodzą po błogosławieństwo. Jest to również okazja, aby zapytać o powód, dlaczego tylko błogosławieństwo i zachęcić do uregulowania spraw sakramentalnych. Jeśli więc zgromadziło się ponad 50 uczestniczek, to było co robić. W sobotę doszedł jeszcze po południu ślub, w którym uczestniczyła chyba cała tamtejsza wspólnota. Z racji ilości osób, a przede wszystkim pory roku – listopad, w kościele było ekstremalnie ciepło. Pot spływał ze mnie strumieniami. Na drugi dzień zauważyłem, że moja alba była dosłownie twarda od soli. W niedzielę Msza również była dłuższa niż zwykle, bo „Nazaretki” odnawiały swoje przyrzeczenia, a trzy jako nowe pełnoprawne członkinie otrzymywały stroje organizacyjne, co ma swoją oprawę liturgiczną. Całość rekolekcji kończyła się obiadem. Uczestniczki rekolekcji jadły pod gołym niebem z talerzami na kolanach, ale mnie, katechiście i siostrze Jay-Ann z Filipin, która pracuje w Masansie obiad przyniesiono do zakrystii. Tradycja nakazuje, że żołądek trafia na talerz najważniejszego gościa. Na moim talerzu jednak go nie było. Jak nie ma żołądka, to właściwie jest to zniewaga, bo to znaczy, że kurczak nie był przeznaczony dla mnie. Wspomniałem im o tym później w formie żartu i nawet nie pomyślałem, że będzie to miało swój ciąg dalszy. Zaraz we wtorek nasza gospodyni powiedziała mi, że jutro, czyli w środę chcą mnie odwiedzić kobiety z Grupy „Nazaret”. Jednak nie było to możliwe, bo jechałem do Old Mkushi na dyżur kancelaryjny. Z tej racji przyszły w czwartek, z przeprosinami i całym upieczonym kurczakiem. Wielki szacunek dla nich, bo stało się to pewno przez czyjąś nieuwagę, ale one same potraktowały to jako wielkie wykrocznie i postanowiły się zrehabilitować.
Taka generalna uwaga. Trzeba je podziwiać, bo niektóre z małymi dziećmi. Przez wszystkie dni rekolekcji spały na podłodze w kościele. Do dyspozycji miały tylko jedną ręczną pompę, ale z radością brały w nich udział. Na dodatek w nocy z piątku na sobotę miały jeszcze, takie tradycyjne nauczanie na temat roli kobiety, które trwało podobno do drugiej w nocy, a wstawały o 5 rano. Z drugiej strony, była to również dla nich okazja oderwania się od codziennego kieratu, niełatwego życia zambijskich kobiet.
Odwiedził nas ksiądz Piotr i okazało się, że po drodze uszkodził sobie oponę w samochodzie.. Nie wiedząc jeszcze, jaki to rodzaj uszkodzenia, pojechaliśmy na market do gości, którzy się takimi naprawami zajmują. Wtedy wyszło na jaw, że to nie jakaś wielka dziura, ale coś jakby nacięcie z boku, przez które wolno uchodziło powietrze. Sytuacja wydawała się beznadziejna, bo dla naszych ludzi opona bezdętkowa, to czarna magia. Jeszcze jakąś pojedynczą dziurę umieją załatać specjalnym kołkiem, ale taka rysa to już wyższa szkoła jazdy. Jednak ku naszemu ogromnemu zdumieniu poradzili sobie bardzo prostym sposobem. Spuścili powietrze, odsunęli oponę od felgi. Nasypali do środka sproszkowanej gliny, zalali wodą, zrobili z tego błotko i napompowali powietrza. Błotnista masa, jaka powstała w środku, uszczelniła otwór. Dzięki tej „naprawie” ksiądz Piotr spokojnie wrócił do Likumbi (100 kilometrów przez busz), a później nawet jeszcze dojechał do Kabwe po zakup, niestety już, nowej opony.
Jadę skrótem przez busz. Droga wąska, wyznaczona tylko linią kół, a przede mną samochód, albo raczej jakiś taki trup na kółkach. Na takiej drodze nie da się go wyprzedzić. W pewnym momencie zaczyna coraz bardziej zwalniać i w końcu staje. Okazało się, że skończyło mu się paliwo. Ja sam, ten drugi również bez pasażerów. Nie było szans, żeby w dwójkę zepchnąć go bok, a w tym miejscu, nie dało się go również objechać. Jednak, jakieś dwieście metrów wcześniej, była jakaś droga. Co było począć. Trzeba było cofać spory kawał, czego tak na marginesie nie lubię. Potem wjechać w tę oddzielającą się odnogę i z duszą na ramieniu kontynuować jazdę, aż do momentu, kiedy pojawi się okazja, żeby wrócić na pierwotny kierunek. Udało się.
Jestem przekonany, że o malowaniu paznokci tylko na lewej ręce już pisałem. Nie maluje się paznokci prawej, bo prawą je się nshimę, więc nie wypada. My też nie malujemy sztućców farbami akrylowymi. Zauważyłem jednak, że w Masansie od pewnego czasu, można zobaczyć kobiety z pomalowanymi paznokciami u nóg. Jadąc na obchód chorych któregoś dnia, widzę że moja przewodniczka, ma pomalowane paznokcie u nóg i to dość gustownie. Główny kolor amarant, a u podstawy biały trójkąt z czarną kropką. Zaznaczam, że nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, ale było to, jak na mój gust nieźle zrobione. Zapytałem, ile ją to kosztowało. Wstydziła się powiedzieć, bo to przecież zbytek, no i w Masansie raczej jeszcze coś wyjątkowego, ale w końcu przyznała, że dwadzieścia kwacha, czyli wartość ośmiu lokalnych bułek, albo na polskie – jakieś trzy złote. Cena chyba atrakcyjna. Nie wiem, ile takie przyjemności kosztują w Polsce, ale gdyby któraś z pań chciała sobie tak paznokcie zrobić, zapraszam do Masansy.
Z darem modlitwy.
Ks. Marek
P.S.
Moi Drodzy
Przez czas Adwentu, zbliżamy się do przeżywania wielkiej radości Świąt Bożego Narodzenia. Niech Jezus, który do nas przychodzi, będzie naszą prawdziwą radością i źródłem siły do pokonywania wszelkich wyzwań, jakie przed nami stoją.