Przewielebny Księże Proboszczu Marku, Księże Janie i Drodzy Parafianie od Matki Bożej Szkaplerznej w Gierałtowicach.
Na początku chciałbym Wam bardzo serdecznie podziękować za waszą hojność. Ofiara, którą wspomogliście Dzieło Misyjne Archidiecezji Katowickiej przy okazji rozprowadzania kalendarzy „Aniołowie Misji”, przekroczyła znacznie nominalną wartość kalendarzy. To też bardzo konkretny znak, że sprawa misji jest Wam bliska. „Bóg zapłać”.
Również, krótko po moim powrocie do Zambii, dotarła do mnie wysłana z Gierałtowic paczka, zawierająca między innymi: bursy przeznaczone do zanoszenia chorym Najświętszego Sakramentu, różańce, piłki, toner do drukarki. Serdecznie dziękujemy Pani Katarzynie, która tę wysyłkę zorganizowała.
Równie serdecznie dziękuję Wam za wszelkie wyrazy serdeczności i życzliwości jakich doznałem przebywając wśród Was. Wiem, że stale towarzyszy nam Wasza modlitwa. Łatwiej się pracuje czując za sobą modlitewne wsparcie tylu życzliwych ludzi.
Kiedy po prawie miesiącu pobytu w Polsce wracałem do Zambii, już z pokładu samolotu widać było, że krajobraz się zmienił. Pod koniec października, kiedy patrzyło się na Zambię z lotu ptaka, dominującymi kolorami, były odcienie brązu i szarości, a niebo było bezchmurne. W dzień mojego powrotu, kiedy samolot zszedł poniżej warstwy chmur, można było zauważyć, że pierwsze deszcze już dotknęły ziemi, nieśmiało budząc do życia refleksy zieleni. Zresztą, kiedy tylko znalazłem się na płycie lotniska zaraz powitały mnie krople ciepłego afrykańskiego deszczu. Tego dnia, zanim położyłem się spać, nad Mukonchi gdzie spędzałem pierwszą noc, przeszła już normalna ulewa. Do Masansy dotarłem następnego dnia po południu, czyli w sobotę, a w niedzielę rano przed godziną 7.00 wyruszyłem by odwiedzić nasze stacje w Old Mkushi i Sonkolo. Jechało się całkiem przyjemnie, bo pierwsze deszcze nie zmieniły jeszcze dróg w błotniste tory przeszkód przecinające busz, a na dodatek zneutralizowały pył, który w porze suchej jest zmorą wszystkich podróżujących. Za jadącym samochodem unosi się wtedy ogromny tuman kurzu. Problem powstaje kiedy wymijamy się z pojazdem nadjeżdżającym z naprzeciwka, bo wtedy nie widać prawie niczego, co może znaleźć się na drodze, na przykład stojącego na poboczu człowieka. Jeszcze gorzej jest kiedy chcemy wyprzedzić kogoś jadącego wolniej. Czasem jest to nawet niemożliwe, bo kierowca znajdujący się z przodu może nas w ogóle nie zauważyć. Jedynym godnym odnotowania zdarzeniem tej porannej podróży, było bardzo bliskie spotkanie z krową. Jechałem sobie dość szybko, bo droga była całkiem niezła, choć wąska, bez śladu ludzkich siedzib, kiedy może z pięć metrów przede mną wyskoczyła z buszu krowa. Nie było miejsca na wykonanie jakiegoś manewru, więc tylko nacisnąłem na hamulce, a krowa słysząc dźwięk hamującego samochodu wykonała zwrot, tak że nawet ją nie musnąłem. Jako, że krowy raczej nie mają Anioła Stróża, to chyba mój musiał ją powstrzymać przed śmiercią pod kolami samochodu. Kiedy przyjechałem do Old Mkushi była piękna słoneczna pogoda. Tak zresztą było i po Mszy, chociaż zrobiło się bardzo parno i zaczęły gromadzić się chmury. Na skutek nie trzeba było długo czekać, po przejechaniu może z dziesięciu kilometrów, lunął taki deszcz, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby samochodu. Nawet kiedy dojechaliśmy na miejsce, to z ponad dziesięć minut nie mogliśmy opuścić samochodu z powodu ulewy. To była po prostu woda z nieba w ogromnej ilości. Na szczęście dach buszowego kościoła w Sonkolo, który jest zrobiony z trawy, wytrzymał nawałnicę i można było bez problemu odprawić Mszę dla czekających w kaplicy ponad stu naszych parafian. Ten deszcz zresztą bardzo ich ucieszył, bo już w poniedziałek mogli zacząć przygotowywać swoje pola do siewu. W Zambii bowiem, pod koniec pory suchej, ziemia jest tak twarda, że uprawianie jej jest możliwe dopiero, kiedy pierwsze deszcze ją spulchnią. Po Mszy w Sonkolo nie wracałem do Masansy, ale pojechałem prosto do księdza Piotra Kołcza do Likumbi, dla którego miałem przesyłkę z Polski, on zaś z kolei odebrał mi w Lusace moje pozwolenie na pracę w Zambii, przedłużone na kolejne dwa lata. Stamtąd nawet było bliżej do niego, niż z Masansy. Następnego dnia jadąc już od niego w stronę Kabwe, skorzystałem ze skrótu przez busz. Nie spodziewałem się, że pierwsze ulewy pory deszczowej tak zapełnią wszystkie zagłębienia na tej drodze, nawet te najgłębsze. Przypuszczałem raczej, że ten pierwszy większy deszcz wsiąknie w ziemię, albo wyparuje. Tam podłoże było chyba gliniaste, więc przy pokonywaniu przeszkód wodnych towarzyszył mi mały dreszczyk emocji, jak będzie głęboko. Pora deszczowa niesie ze sobą jeszcze inne niedogodności. Masansa nie jest klasyczną wioską w buszu, raczej bliżej jej jest do takich miejskich gęsto zabudowanych kompaundów (osiedle niewielkich domów położone na obrzeżach miast, nie mylić ze slumsami). Każde gospodarstwo domowe powinno posiadać swój dół na odpadki, ale zdarza się, że śmieci wyrzucane są byle gdzie. W porze suchej wszystko to szybko wysycha, ale teraz kiedy już jest sporo wody i wilgoci, bywa, że te nieprzyjemne zapachy ‘odżywają’. Nie jest więc miło przemieszczać się pomiędzy takimi ‘pachnącymi inaczej’ miejscami. W poniedziałek 30 listopada byliśmy z księdzem Zenonem zaproszeni na świętowanie imienin księdza Andrzeja proboszcza salezjańskiej parafii w Kabwe. Kiedy wracaliśmy, już po zachodzie słońca, jeszcze na asfaltowym odcinku drogi za Kapri Mposhi na przedniej szybie samochodu zaczęły się rozbijać jakieś spore tłuste owady, ale w takiej ilości, że zaczęło to być groźne. Na początku nie włączałem wycieraczek, zdając sobie sprawę, że rozetrą one tę tłustą maź na szybie, pogarszając tylko sprawę. Przyszedł jednak taki moment, że wycieraczki trzeba było włączyć. Zredukowałem prędkość i po kilku próbach coś tam przez szybę było widać. Na szczęście kiedy zjechaliśmy z asfaltowej szosy na buszową drogę, usunęliśmy się również z pola insekciej inwazji. Prawdopodobnie był to jakiś gatunek termitów, który wyruszył na lot godowy. Nasi ministranci mieli potem sporo pracy, aby te tłuste ślady zmyć z całej przedniej części samochodu.