08
WRZ
2014

Afrykańska pielgrzymka Ks. Marka

Posted By :
Comments : Off

Drodzy Przyjaciele

Któż z nas nie był na pielgrzymce. Jedni preferują te autokarowe, ale wielu jest takich, dla których prawdziwa pielgrzymka jest tylko wtedy, kiedy przebyte kilometry czuje się nie w siedzeniu, ale w nogach. To jest niesamowite doznanie, kiedy zmęczeni dostrzegamy strzelistą wieżę Jasnej Góry, bądź chociażby wieże Piekarskiego Sanktuarium.

Nigdy nie brałem udziału w tych najdłuższych z polskich pielgrzymek, ale w Zambii miałem okazję doświadczyć, pielgrzymiego trudu w stopniu być może w Polsce nieosiągalnym.

W niedzielę 10 sierpnia po Mszy w Masansie wyruszyłem z 20 naszymi parafianami i Dawidem, klerykiem z Polski, który do nas przyjechał na coś w rodzaju praktyki misyjnej, w pierwszy etap pieszej pielgrzymki do sanktuarium Maryjnego w Mpimie koło Kabwe. Trasa pierwszego dnia nie była zbyt długa, bowiem czekało nas jeszcze odprawienie Mszy w naszej stacji w Coppermine i, aby zdążyć na czas, część trasy przebyliśmy na ciężarówce.

SONY DSC

Już kiedy wyruszaliśmy podziwiałem moich parafin, zabrali ze sobą bowiem wszystko, co było nam potrzebne w drodze. Nie tylko miseczki i kubki dla siebie, ale nawet garnki do gotowania i oczywiście 50 kilogramowy worek mąki kukurydzianej, który podzielono na mniejsze pakuneczki, aby były łatwiejsze do niesienia. Mąka była darem parafii dla pielgrzymów. Niesamowity widok, kiedy ktoś niesie na plecach zawiniątko z osobistymi rzeczami, a na głowie worek z mąką, albo kilka garnków włożonych jeden do drugiego. Ja do końca też nie muszę się wstydzić, bo co prawda przybory do odprawiania dałem jednemu z idących z nami ministrantów, ale oprócz osobistych rzeczy niosłem Mszał, albę i stułę.

Po Mszy moi pątnicy szybko zorganizowali drewno i przygotowali najpierw ciepłą wodę do mycia, a potem zabrali się do przygotowania kolacji. Jako, że w pobliżu jest rzeka kupili świeżych ryb, które upieczone na ognisku smakowały wyśmienicie, oczywiście z nyshimą. O godzinie 20.00 odmówiliśmy w kościele Różaniec i po błogosławieństwie udali się na spoczynek. Kobiety nocowały w kościele, a mężczyźni w znajdującej się nieopodal kościoła insace (rodzaj zadaszonego schronienia otoczonego niewielkim murkiem). My biali mieliśmy ze sobą karimaty i śpiwory, ale dla moich parafian jedynym posłaniem był często położony na gołej ziemi worek po kukurydzy, a jedynym przykryciem citenga, czyli kawałek materiału. Nikt nie marudził, bowiem następnego dnia pobudka była o godzinie 3.30.

Rano, a właściwie w nocy wstaliśmy bardzo szybko. Po niezbędnej toalecie pomodliliśmy się w kościele i spożyliśmy lekkie śniadanie, na które składały się trzy kromki tostowego chleba i herbata. O godzinie 4.30 wyruszyliśmy do kolejnego etapu w jasnym świetle będącego akurat w pełni księżyca. W chłodzie nocy szło się bardzo dobrze i tempo było znakomite, atmosfera również. Mimo nocnych godzin modliliśmy się i śpiewali nawet przechodząc koło ludzkich siedzib. W ogóle tego dnia odmówiliśmy na trasie pięć Różańców i dwie Koronki do Bożego Miłosierdzia, w tym jedną śpiewaną. Z nastaniem dnia temperatura zaczęła się podnosić, ale my wypoczęci szliśmy żwawo. Pierwszy postój był dopiero około godziny 10.00 kiedy już było dość ciepło. Potem po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze tylko raz i przed 13.00 byliśmy w oddalonej o ponad 30 kilometrów Mpuli. Zatrzymaliśmy się przy tamtejszym kościółku, a pierwszym zdaniem było przygotowanie wody do kąpieli, która była wielką przyjemnością i doskonale odświeżała. Poczyniono też przygotowania do kolacji i oczywiście Mszy świętej, na którą przybyło także wielu wiernych z miejscowej wspólnoty.

W Mpuli zaczęło się pewne moje osobiste doświadczenie. Poprosiłem idącego z nami prayleader’a o kupienia dla wszystkich jakiegoś miejscowego napoju. Kupił dla pielgrzymów lokalną oranżadę, a dla nas białych po dwie butelki też miejscowej, ale takiej lepszej. Jedną wypiłem od razu, a drugą zostawiłem sobie na później postawiwszy przy moim plecaku, ale butelka zniknęła. Byłem pewny, że ktoś ją ukradł, w końcu wszyscy byliśmy spragnieni. Jakie było moje zdziwienia, kiedy następnego dnia jedna z kobiet, w czasie pierwszego postoju na trasie, przyniosła mi … „moją” oranżadę. Nie dość, że mi jej nikt nie ukradł, to jeszcze ją za mnie niesiono. Było mi bardzo wstyd za moje wcześniejsze przypuszczenia.

Kolejne noce wstawaliśmy jeszcze wcześniej, bo o 3.00, a następnej nawet o 2.00, aby jak najkrócej iść w skwarze dnia, bowiem około południa palące afrykańskie słońce wysysa z człowieka wszelkie siły. Idąc bowiem drogą przez busz nie ma co liczyć na cień. Niewysokie drzewa rosnące opodal drogi w południe nie dają żadnego cienia poza swoim niewielkim obrębem.

Trzeciego dnia nocleg był przy kaplicy katolickiej wspólnoty w małej wiosce Kabonga położonej już właściwie poza osadą. Mimo, że do studni było prawie dwa kilometry, kobiety zaraz poszły po wodę (noszenie wody, to w Zambii obowiązek kobiet) i nasz odpoczynek zaczął się od jak zwykle od mycia w ciepłej wodzie. Nocleg też był szczególny zwłaszcza dla mężczyzn (kobiety spały w kaplicy), bowiem przy kaplicy nie było żadnej insaki, więc mężczyźni nazbierali drzewa, rozpalili obok kościoła dość duże ognisko i tak spaliśmy pod gołym niebem mając z jednej strony ścianę kaplicy z drugiej ognisko. Żałuję, że nie miałem czasu na delektowanie się widokiem gwiaździstego nieba, bo zmęczenie i świadomość pobudki o godzinie drugiej w nocy sprawiły, że szybko zasnąłem.

Czwartego dnia około godziny 10.00 dotarliśmy do parafii w Mukonchi, gdzie pracuje dwóch polskich księży i gdzie mogliśmy skorzystać ze zdobyczy cywilizacji, pierwszy raz od niedzielnego poranka.

W tym miejscu kończył się mój etap pielgrzymowania, bowiem ks. Zenon po załatwieniu spraw w Lusace, chciał również pójść z parafianami, choćby część trasy. Mimo zmęczenia i bolących nóg nie byłem szczęśliwy zostawiając moich towarzyszy. Przed nimi było bowiem już tylko dwa dni drogi i 50 kilometrów do przebycia.

Serdecznie pozdrawiam

Szczęść Boże.

Z darem modlitwy ks. Marek

SONY DSC