Afryka dba o środowisko
Drodzy Przyjaciele
Ostatnie dni maja przyniosły bardzo chłodne poranki. Przed szóstą rano temperatura spadała nawet do 11oC. Jak na tę porę roku dość chłodno, ale nic specjalnie zaskakującego. Na cieplejsze poranki nie ma już co praktycznie liczyć do drugiej połowy sierpnia. W związku z nadejściem „chłodów” zadziwiło mnie coś innego. Niedaleko naszego domu jest siedziba pewnego „kościoła”, w którym odbywały się często głośne nabożeństwa. Zaczynali czasem już około godziny piątej rano i to używając systemu nagłaśniającego. Bywało także, że odgłosy modlitw, czy wypędzania złych duchów, słychać było i po godzinie dwudziestej drugiej. Z tym, że trzeba dodać jedno wyjaśnienie. Odbywało się to w czasie, kiedy wieczory i poranki były ciepłe. Obecnie jest jakoś cicho. Myślę, że zbadanie tego problemu jest godne co najmniej pracy magisterskiej, której tytuł mógłby brzmieć „Wpływ pór roku i temperatur zewnętrznych na aktywność duszpasterską w kościele takim, a takim”.
Do Zambii dotarła w tym roku ogólnoświatowa walka z plastikowymi torbami. Jakiś czas temu, w każdym supermarkecie, zakupy były pakowane w plastikowe torby. Gdzieś jeszcze przed Wielkim Postem zobaczyłem w „Shoprite” (najbardziej rozpowszechniona w Zambii sieć supermarketów) baner z hasłem: „trzeba chronić ziemię przed plastikowymi śmieciami”, ale torby do zakupów dawano jeszcze jak zwykle. Jednak przy następnej wizycie kasjerka, zapytała, czy chcę torbę, ale i dodała, że ta przyjemność kosztuje dwa kwacha. Obecnie już w każdym supermarkecie za każdą plastikową torbę trzeba płacić.
W Zambii walka z plastikowymi torbami pokazuje jeszcze wyraźniej, jaki to jest absurd. Każdy, kto odwiedzał Afrykę, choć muszę zaznaczyć, że właściwie znana mi jest raczej zambijska perspektywa, wie, że tutaj śmieci to widoczny problem. Walają się wszędzie. Jednakże walka z plastikowymi torbami absolutnie go nie rozwiązuje. Plastikowa torba, to tutaj bardzo cenny przedmiot wielokrotnego użytku. Nawet, kiedy jest już podarta i nie można do niej nic zapakować i przenieść, to ma jeszcze przynajmniej ze sto zastosowań. Może przydać się do mocowania i wiązania wszelkich ładunków. Jako uszczelnienie wszelkich szlauchów poczynając od pompek rowerowych, a kończąc na rurach wodociągowych. Przy naszym ogródku mamy kran, ale niestety końcówka, do której można było podłączyć wąż, została urwana, więc połączono go przy użyciu strzępów worków foliowych i działa to bezbłędnie. W końcu zaś, kiedy takie skrawki torb do niczego się już nie nadają, to dzieci robią z nich całkiem nieźle sprawujące się piłki do nożnej.
„Walka” z plastikowymi torbami do zakupów jest intensywna, bo można na niej dobrze zarobić. Każda sprzedana torba, to zysk dla producentów, handlujących, a rządom też zawsze jakiś grosz kapnie, bo przecież od tych setek tysięcy sprzedanych toreb trzeba zapłacić podatek. Innego rodzaju plastikowych opakowań, czy butelek nikt nie rusza, a to one stanowią większość plastikowych śmieci.
Od jakiegoś roku można zobaczyć, gdzieś przy wioskach w buszu, gdzie nie ma prądu, budyneczki z niebieskiej blachy falistej, a obok nich panele solarne. Są to solarne „cigayo”, czyli takie małe młyny, a właściwie takie śrutowniki, które mielą kukurydzę na mąkę. Zwykle tam, gdzie nie ma prądu, pracują „cigayo” napędzane niewielkimi silnikami diesla. Rzadko już można natrafić na widok, kiedy przed jakimś domem kobieta miażdży kukurydzę w moździerzu zrobionym z pnia jakiegoś twardego drzewa. Byłem zaskoczony, dlaczego tak rzadko używa się tej tradycyjnej metody, ale wytłumaczono mi, że to nie tylko męczące, ale i powoduje sporo strat, bo kiedy uderza się w ziarna z dużą siłą to one wyskakują. Bardziej więc opłaca się zapłacić parę kwacha i mieć dobrze zmieloną mąkę i jeszcze przy tym mniej strat. Ale wracając do tych niebieskich budyneczków. Długo nie miałem okazji zobaczyć takiego obiektu z bliska, aż do momentu, kiedy odwiedzałem naszych katolików w Kaunduli. Takie bowiem „cigayo” sąsiaduje tam z naszym kościołem. Policzyłem sobie wtedy panele solarne, których jest pięćdziesiąt o wymiarach w przybliżeniu jeden metr na prawie dwa metry. Dlatego też, chociaż zainstalowane są pod niewielkim kątem, to jednak zajmują sporą powierzchnię. Jak mi powiedziano, ta ilość paneli daje nawet więcej mocy niż potrzeba do mielenia i można by podłączyć jeszcze innych odbiorców. Jednakże jest pewien problem. Wykorzystywany tam system nie posiada akumulatorów, a więc można używać go tylko w ciągu dnia. W nocy, kiedy jest ciemno nie można go użyć do oświetlenia nawet samego budynku i jego otoczenia. Trzeba więc zatrudnić stróża. Tak na marginesie, akumulatory to chyba najdroższa część systemów solarnych, a na dodatek wytrzymują tylko określoną ilość ładowań i po jakimś czasie trzeba je wymieniać.
W końcu wreszcie miałem okazję taki obiekt zwiedzić. Zaskoczyło mnie to, że to nowe urządzenie jest bardzo skomplikowane. Oprócz silnika napędzające urządzenie mielące, są jeszcze dwa transportowe. Dalej, zamiast po prostu ustawić sobie grubość uzyskiwanej mąki, tak jak w tradycyjnym, to jeśli chcemy uzyskać bardzo drobno zmieloną mąkę musi ona przejść przez urządzenie mielące dwa razy.
Panele, choć były dość mocno przykurzone, dawały tego dnia prawie 11 kilowatów (podobno mogą osiągnąć nawet czternaście), zaś do pracy wystarczy nieco około pięć. Na koniec trzeba dodać, że te „słoneczne” śrutowniki są bardzo kosztowne. Cena całości razem z budynkiem to ponad 30 tysięcy dolarów amerykańskich. Ktoś chyba zrobił dobry interes.
Pozdrawiam z darem modlitwy.
Ks. Marek